Palawan – El Nido

O 7.00 rano ruszylismy busem do El Nido oddalone od Puerto Princesy o 300km. po 2,5 godz. pokonalismy polowe trasy i dotarlismy do miasta Roxas. Po drodze widzielismy zalane pola i wioski. Woda z rzek wlewala sie czesto na droge a deszcz nie przestawal padac. Krotki postoj. Przed nami nastepne 125km, ale juz po nieutwardzonej drodze. Rozklekotany bus co chwile sie psul. Klekotal i rzezil pokonujac kolejne wzniesienia. Dwoch mechanikow, ktorzy jechali z nami mialo pelne rece roboty. Co chwile bus zatrzymywal sie, zeby mogli cos naprawic. Sruby w kolach caly czas sie odkrescaly, wiec trzeba bylo je przykrecac. W koncu jedno kolo zostalo zmienione. Po prawie 7 godz. jazdy ze wzgorza zobaczylismy zatoke przy miasteczku El Nido. Dziesiatki wysepek i skalek wystepujacych z wody tworzyly niesamowity widok. Piekne miejsce – pokryte strugami deszczu.
Do deszczu dolaczyl jeszcze silny wiatr, ktory miota palmami jak zapalkami. Siedzimy w tej dziurze juz trzeci dzien. W ciagu dnia nie ma pradu. Agregaty wlaczaja sie od 18.00 i chodza do 6.00 rano. W miasteczku nuda, nic sie nie dzieje. nie ma szans na poprawe pogody…. a mialo byc tak pieknie. Dwa dni zwiedzanie ladyn, jaskin i plaz rozrzuconych po okolicznych wysepkach. Potem prom na wyspe Coron i nurkowanie na wrakach – jedno z lepszych miejsc, pod wzgledem ilosci zatopionych statkow. Z wyspy Coron juz tylko 24 godz. na promie i bylibysmy w Manili. Teraz jestesmy uwiezieni. Nie wiadomo co z promami. Prom jednej z linii utknal na Coron – ma rozwalony silnik. Inna linia wstrzymala rejsy ze wzgledu na pogode. Samolot z El Nido (podobno straszny zlom) odpada ze wzgledow finansowych – nie stac nas na niego. Jest jeszcze jedno wyjscie. Wbis sie w busa z powrotem do Puerto Princesa i z tamtad leciec do Manili tania linia, lecz nie wiadomo czy droga w ta pogode jest przejezdna.

Palawan – Puerto Princesa

Jestesmy na Palawanie – przyrodniczy filipinski raj. Zrobilismy wszystko, zeby tu sie znalezc. troche pozmienialismy plany i wysuplalismy 7-8 dni. Twarde ladowanie na zalanym deszczem pasie lotniska w Puerto Princesa. Kazdy z pasazerow dostaje parasol, ktory oddaje po przejsciu okolo 30-40m pod blaszanym daszkiem. Po kilku minutach bagaze z samolotu przywoza pracowanicy dwoma wozkami i przekladaja na jajowata tasme kresaca sie w kolko. Caly czas leje desz. Bierzemy tricyclai szukamy noclegu. W drugim z koleii zostajemy. Przy piwkach czekamy, az choc na chwile przestanie padac.
Miasteczko to trzy ulice na krzyz. Dobry obbiadek po meksykansku we Fresh Cafe i ruszamy pokrecic sie po miescie. Najciekawsze miejsca to market i port, w ktorym dolaczamy do grupki dzieciakow rzucajacych kamieniami do wody z gorki rzwiru. Fajnie spedzony czas … duzo zabawy i wyglupow. niestety i to przerwala kolejna ulewa. Wysepki otaczajace zatoke szybko zniknely z zasiegu naszego wzroku przykryte szara chmura. Strugi deszczu znowu opanowaly okolice.

Cebu City

Trzy dni w Cebu City ciagnely sie jak stare rajty. Prawie wogole nie robilem zdjec. Caly czas pada deszcz. Ulewa za ulewa. Wszystko z powodu zblizajacego sie do Tajwanu tajfunu. Cale Filipiny w chmurach  i chyba nei ma szansy na poprawe pogody. … a mila byc to najbardziej upalna pora roku. nie zostalo nic innego jak sie zrelaksowac …. masaze i bilard.

Bohol

Na Boholu siedzielimy 3 dni w dzungli. Dzien i noc odglosy dzungli zagluszaly moje mysli. Palmy, krzaki, rzeka i kilka domkow – teren opanowany przez pare belgijska, ktora od 11 lat przyjmuja przyjezdnych w swoim „pensjonacie”. Wynajetym motorkiem wluczylismy sie po sciezkach i wioskach wyspy. Pogoda do bani, zawsze wracalismy przemoczeni i zmarznieci.

* zgubilem telefon – kontakt przez maila (darek.lewandowski@gmail.com)

Wyspa Siquijor

Mala wyspa na poludniu od wyspy Cebu. Mazna tam zamieszkac w jednym z
siedmiu „resortow” rozrzuconych po wyspie. Resort tu to miejsce z
kilkoma zagrzybionymi domkami. Jesli nie masz motorku to jestes
uziemiony. My nie mielismy. Dwa motorki dostepne w naszym resorcie byly
rozwalone przez dwoch szwedow, ktorzy sie konkretnie na nich rozwalili,
na koniec swojej 6-cio miesiecznej podrozy po Azji. Wiec nic innego nam
nie zostalo jak zrelaksowac sie. To miejsce idealnie sie do tego
nadawalo. Po tylu dniach spedzonych w autobusach, na promach, w
jeepeyach i na ich dachach nalezalo nam sie troche odpoczynku. Daleko
od cywilizacji, w ciszy i spokoju. Spedzilismy tam 4 dni. Chillout na
calego. Domek na plazy. Tuz pod nosem piekna rafa, na ktorej
spedzalismy wiekszosc czasu. Jedyny minus to wieczory. Codziennie okolo
21.30 po piwku w towarzystwie poobijanych szwedow szlismy spac. O 21.00
zamykali bar i okolica zamierala. Pomimo, ze codziennie pogode mielismy
bardzo dobra w nocy zawsze byla konkretna burza. Silny wiatr, deszcz i
grzmoty.

Dumaguete

Po kilku dniach wloczenia sie po wyspach Panay i Negros dotarlismy do miasteczka Dumaguete.
Male, nadmorskie miasteczko … nic specjalnego, ale idealne na wypady
po okolicy. Wypozyczylismy motorek i wyruszylismy nad jeziora oddalone
od miasta o okolo 25 km. Samo miejsce nie wywarlo na mnie duzego
wrazenia, ale sama droga przez dzungle byla przyjemnym doswiadczeniem.
Drugim miejscem, do ktorego sie wybralismy byl wodospad. Droga byla
ciezka i czasami zastanawialismy sie czy nie zawrocic, ale oplacalo
sie. Dotarlismy  do niego  tuz przed  zmrokiem. Wodospad  okazal sie
jednym z ladniejszych jakie widzialem. Grzmot spadajacej wody zagluszal nie odstepujace nas odglosy dzungli.


Port w Dumaguete